Hồ Đồng Đò, Xã Minh Trí, Huyện Sóc Sơn, Hà Nội
18 sierpnia 2017 r.
Godzina: 15:30
Jest jakieś 35 stopni. Sielanka. Pasą się krowy, jezioro chlupocze o niską, kamienną zaporę. Jestem w Wietnamie od 4 miesięcy
i to pierwszy raz od czasu przyjazdu, gdy wokół mnie jest cicho. Przyjechaliśmy na motorze jako pierwsi i jedyni biali,
do Soc Son, 50 km na północ od Hanoi. Dookoła las. Biuro zawodów to mała chatka miejscowej rodziny, przy nas śpią, jedzą.
W ich łazience biegacze się przebierają, na ich kuchence smaży się jakieś niezidentyfikowane mięso na "pasta party" przed biegiem.
Okazuje się, że jedna osoba z obsługi mówi po angielsku, więc robi się domowo, pijemy sok z trzciny cukrowej, zielony jak landrynki,
słodki jak grzech. Rozkładane są namioty, wpełzamy do nich, żeby się schować przed moskitami. Próbuję zasnąć,
ale dookoła słychać cykady,
a nie motocykle - mój mózg wariuje.
Godzina: 23:30
Staję na zaporze i patrzę w ciemność. Pół godziny do startu, jest jakieś 20 stopni, wilgotność: milion.
Powietrze lepi się do skóry. Pachnie ciepło, czekoladowo, żywicznie. Wokół jakieś 100 osób, wszyscy to Wietnamczycy,
obwiązani ochraniaczami na kolana, kostki, elektroniką (jeszcze ich będę za to przeklinać).
Wszyscy ubrani w Salomona, to jedyny dostępny tu sprzęt biegowy.
O północy start.
Godzina 0:15
Jest ciemno. Takiej ciemności jeszcze nie widziałam, nawet jak zamknę oczy, to nie jest tak ciemno. Krótki zbieg asfaltem
i wpadam do dżungli – szutrowo-kamienistą drogą pod górkę. Zupełnie nie wiem, czego się spodziewać, nigdy nie byłam w lesie w Azji,
ale nie boję się już. Strach zawsze paraliżuje mnie przed startem – krzyczę i dąsam się na wspierających mnie bliskich, powtarzam, że nie dobiegnę,
rzeczy lecą mi z rąk. W momencie startu wszystko to mija. Zawsze. Spływa na mnie spokój, to jest to miejsce, gdzie chcę być.
Uświadamiam sobie, że wystarczy tylko przestawiać nogi. I ten stan trwa, czy ciało boli, czy nie. Czy jest pod górkę, czy z górki.
Czuję spokój, który potęguje jeszcze czarna noc dookoła.
Drzewa są wysokie, księżyc pojawi się dopiero za 2 godziny, więc świecę czołówką pod stopy, żeby nie stracić zębów.
Trochę pod górkę, potem ostro w dół, trochę płaskiego przez uśpioną wioskę. Cykady zgrzytają z wiecznie zielonych zaroślach.
Psy szczekają, światło czołówek odbija się w 5-6 parach oczu jednocześnie. Wietnamczycy na wsi trzymają mnóstwo psów, na szczęście niegroźnych.
Mijam świątynię ukrytą w gąszczu bananowców, prawie dostając zawału, gdy oczy posągów błyskają odbitym światłem.
Potem ostro pod górkę i ostro w dół. Teren łatwy technicznie ale wykańcza wilgotność.
Ostatni zbieg jest magiczny, z widokiem na nieśmiało oświetloną zaporę i jezioro.
Godzina 1:20
Wbiegam na zaporę, wpadam po pierwszym okrążeniu na "przepak" i idę podpisać się na karteczce z liczbą okrążeń.
Wita mnie wielka konsternacja, bo okazuje się, że jestem pierwszą kobietą. Nie jest to de facto przepak – po prostu miejscowa rodzina otworzyła
specjalnie dla biegaczy sklepik, gdzie za 10 tysięcy można kupić puszkę coli. Mają też landrynkowo zieloną trzcinę cukrową,
jakieś wafle ryżowe, mnóstwo bananów. Jest fajnie, luźno, rodzinnie.
Podpisuję się na kartce, czuję się jak młody bóg, piję colę, dostaję buziaka od Irka i lecę dalej.
Godzina 2:00
Chcę skonać. Właśnie podkręciłam kostkę na pierwszym zbiegu, który jest najbardziej technicznym elementem trasy, bo ma nachylenie
jakies 70 stopni, lawina kamieni, mgła, ciemność. A teraz biegnę, gotuję się, a przede mną truchtają Wietnamczycy.
Nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie bieganie to trochę medytacja. Wyciszam się, zaglądam do wnętrza głowy. Biegam dla spokoju, zaspokojenia
tego upartego potwora w środku, co krzyczy "więcej, szybciej! Zasuwaj!". Uspokajam go, uczę go hamować. Biegam dla ciszy – w środku i na zewnątrz.
Wietnamczyków cisza zabija.
Radosna grupka 4 osób szura przede mną, cała ścieżka zajęta, a z ich telefonów wylewa się coś
takiego.
Chcę mordować, palić, gwałcić, zatłuc ich butem, udusić przepoconą skarpetką. Wymijam ich szybko, uchylając się przed ich kijkami,
którymi machają w powietrzu jak szpadami. Ich techno goni mnie jeszcze kilkaset metrów. Pal sześć skręconą kostkę, mój mózg właśnie
został zgwałcony wietnamskim techno. Uciekać!
Godzina 3:20
Boli mnie serce. Jest tak gorąco, wilgotno, lepko, że nie pozbywam się w ogóle ciepła i gotuję się od środka. Siedzę na przepaku,
piję colę, polewam się wodą, jem banana. Dzwonię do Polski, gdzie jest teraz 22:20. Rozmawiam z bratem, który delikatnie sugeruje,
żebym "odpoczęła, ale potem nakur...ła dalej" (dzięki Kumi!). Jest ze mną Irek, mój chłopak, robimy furorę. On - 105 kg żywej, mięsnej wagi,
w kraciastej koszuli i z brodą (Wietnamczycy nie noszą brody, uważają, że postarza). Ja – z nadwagą, warkoczykami, skórą bladą, jakbym ją zdjęła,
wyprała w wybielaczu i założyła z powrotem. Ja wpadam na punkt z całkiem niezłymi czasami, zachowując się jak chomik po amfetaminie, a Irek przysypia
na miniaturowym plastikowym krzesełku, czekając na mnie.
Wychodzę z powrotem na trasę. Wychodzi księżyc, ogromny, pełny, blady. Zaczynam widzieć trasę, zarysy szarości. Nie spotykam już tylu ludzi.
To jedyne okrążenie, gdzie mija mnie tylko dwóch biegaczy, cicho, jak zjawy przebiegają obok.
Godzina 5:40
Wiem, że za chwilę będzie wschodzić słońce, co oznacza, że trzeba zasuwać – bo będzie ponad trzydzieści stopni, a mnie upał zabija, rozsmarowuje
po asfalcie, zbija w mętną masę potu i udaru słonecznego.
Idę, czasem coś podbiegnę, ale moja skręcona kostka wtedy pyta, czy to naprawdę taki dobry pomysł. Mam okazję pierwszy raz zobaczyć, gdzie jestem,
ale zazwyczaj po prostu jestem w lesie tropikalnym i nie ma za wiele widoków. Jest po prostu bardzo zielono i soczyście.
Słońce w Wietnamie wschodzi inaczej niż w Polsce: sekunda i już jest jasno, taki mętny, szary świat przez pół godziny, a potem nagle patelnia. Całkowicie jasno robi się, gdy jestem na ostatnim podejściu – widzę wioskę i jezioro w dolinie, w dali zarośnięte wiecznie zielonym gąszczem zbocza.
Ziemia jest ceglasta, kamienie różowe i żółte, pasiaste, nakrapiane bielą. Zastanawiam się, czy to już halucynacje, ale potem na zdjęciach okazuje się, ze faktycznie tak jest.
Zbiegam po raz ostatni, w wyśmienitym humorze, cały mój bieg charakteryzuje mocne
muzyczne ADHD.
Podpisuje się po raz czwarty na kartce. Dostaję zupę: rosół z nudlami, kawałkiem mięsa i jajka.
Pierwszy ciepły posiłek, pochłaniam go jak odkurzacz, majtając bosymi, sinymi stopami w powietrzu.
Potem włażę do jeziora, przebieram w cywilne ciuchy i jedziemy na motorze z powrotem do Hanoi. Po drodze zatrzymuje nas policja
i płacimy 3 mln dongów jako mandat-łapówka, bo chcą nam zabrać motor na lawetę i zostawić nas 30 km od Hanoi. Cudowne zakończenie dnia.
Liczby:
Bieg trwał 15 h – od północy do 3 po południu.
Zwycięzca przebiegł 7 okrążeń, czyli 77 km, w czasie 12:51:17.0 (i była to kobieta). Ja pokonałam 44 km, kończąc po 8 godzinach.
Wystartowało 96 osób, z czego nie ukończyło (DNF/DSQ) 27.